Rozdział XXIII: Bunt Charny – Gelu i Kilgor część 1
7 listopada 2019Gelu
Spacerowałem po mieście Volee, mojej ukochanej, lecz rzadko przeze mnie odwiedzanej stolicy Vorii. Szczerze mówiąc nie miałem czasu, żeby tu wracać. Od kiedy wstąpiłem do brygady szponu, moje życie było jedną wielką wojną. Najpierw byłem jednym z wielu, który powstrzymał Sandro przed jego planem tworzenia armii liszy i zdominowania całego Antagarich. Później powstrzymałem Eeofol, przed zalaniem swoim plugastwem i ogniem żyznych ziem Erathii i Avlee. Dzięki tej wojnie otrzymałem nagrodę w postaci miecza Armagedonu, lecz wtedy dowiedziałem się o przepowiedni dotyczącej miecza mrozu.
Tutaj przez setki lat znajdował się równie potężny artefakt jak moje ostrze. Nikt o nim nie wiedział oprócz mieszkańców tej wyspy. Nie wiadomo, kto wykuł to ostrze, ale na jego powstanie musieli mieć wpływ starożytni. Inaczej skąd mógłby on pochodzić?
Posiadam tak potężne ostrze, a nie potrafiłem uprzedzić Tarnuma i Kiji. Nighończyk wielokrotnie chciał się ze mną porozumieć, lecz co on myślał? Że po tym, jak po raz kolejny zdradził nas, elfów, ktoś będzie chciał go słuchać? Związał swój los z władcami podziemi, bezlitosnymi i krwi żądnymi bestiami, tylko po to, żeby mnie powstrzymać? Ufretin jednak mu zaufał, to dlaczego ja nie mogłem? Byliśmy zajęci walką z sobą, a nie dostrzegliśmy, że znikąd wyrósł nam dodatkowy przeciwnik. Gdybym wiedział, że tym przeciwnikiem jest żona Kilgora, od razu pogodziłbym się z nieśmiertelnym, szukając sposobu na pokonanie jeszcze gorszego od władców podziemi barbarzyńcy.
Dlaczego Tarnum nie zabił jej, kiedy miał ją w garści? Dlaczego postanowił trzymać ją w niewoli? Przecież jest mającą we krwi walkę barbarzyńcą. Nic nie powie, dopóki w jej żyłach płynie choćby kropla krwi. To było wręcz aż nadto oczywiste, że ucieknie. Cokolwiek sądziłem o Kiji, to głupia nie była. Jej misja polegała wyłącznie na zdobyciu szacunku w oczach męża, by przychylniej spojrzał na ich synów jako następców tronu. A więc czemu jej nie zabił?! Gdybym wiedział, że Tarnum tym razem nie jest moim przeciwnikiem, zupełnie inaczej bym się zachował. Miecz mrozu wciąż leżałby w Vorii.
Kilgor wiedział o mieczu mrozu przede mnie, dlatego rozpoczął wojnę z Tatalią, wyżynając jaszczuroludzi do ostatniego. Zorientowałem się za późno. Chciałem zapobiec wojnie, a niestety ją rozpętałem.
Wiedząc, co mnie czeka, wróciłem nad Półwysep Błękitnego Smoka. Rozkazałem swoim wojskom wrócić do domu. Jeden dom opuściłem, lecz nie pozwolę, by mój drugi dom wpadł w niepowołane ręce. Nie pozwolę, żeby ostrze Armagedonu dostało się w ręce szaleńca, który nie cofnie się przed niczym, żeby zapanować nad Antagarich. Nie mogę dopuścić do zagłady świata, w którym się urodziłem.
– Generale Gelu. – Przybiegł jeden z moich podwładnych, gdy zmierzałem ku statkom. – Statki są gotowe. Możemy wyruszyć do Shantanny. – Wiedział, po co wracamy, dlatego nie miał wesołej miny.
Wszedłem na statek. Po raz ostatni popatrzyłem na swoją ojczyznę, do której mogę już nigdy nie wrócić. Wiatr morski w połączeniu z mroźnym powietrzem Vorii uderzał mnie w twarz niczym promienie lodu wypuszczane przez początkujących czarodziei. Klnąc się w duchu, rozkazałem swoim podwładnym obrać na cel Shantannę. Przysiągłem, że skoro jedno zepsułem, to nie zepsuję drugiego.
Kilgor
Moje panowanie jest aż nadto przyjemne. Zabijanie i męczenie wrogów daje mi ogromną przyjemność, jakiej nie dała mi żadna z żon. Widok walących się trupów pod moimi nogami, dźwięk gniecionych czaszek przez moje behemoty oraz wszechobecny strach napawają mnie dumą. Już zrobiłem z Krewlod imperium, którego nigdy nie stworzyłby Winston Boragus. Ten zapatrzony w siebie ogr myślał, że pokona mnie w festiwalu życia. Ile razy o tym myślałem, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. A jeszcze te groźby, jakie do mnie wysyłał, niech sobie przypomnę jedną z nich:
„Jeśli teraz się poddasz, twa śmierć będzie szybka i bezbolesna. Jeśli nie, przygotuj się na długie męczarnie”.
Więc mu zrobiłem te długie męczarnie. Natychmiast pożałował swoich słów i błagał mnie o miłosierdzie. Przyjemnie się tego słuchało, zwłaszcza gdy miałem to gdzieś, a moi towarzysze kroili go żywcem. Do teraz ciężko mi powstrzymać śmiech, kiedy przypominam sobie jego piskliwe wołanie o pomoc.
Później jaszczuroludzie. Im przynajmniej dałem ultimatum, że jeśli się poddadzą, to będą mogli spokojnie żyć, ale wszystko, co wydobędą przekażą mi. Czyli tak czy inaczej umierają. W sumie dobrze, że odmówili, bo potrzebowałem na kimś poćwiczyć władanie mieczem. Trochę irytujące było spacerowanie po mokrych bagnach, ale kolejne trupy były warte tego wysiłku.
Teraz w końcu jesteśmy w Ghanzi. Za sobą słyszę swoje wojska, jak „dziękują” chłopom za gościnę, a kobiety „przywołują do porządku”. Ale przeszkadza mi jedno.
– Możecie uciszyć te suki?! Przeszkadzają mi w rozkoszowaniu się moim zwycięstwem – krzyknąłem na jednego z podwładnych.
Niestety tym podwładnym był jeden z ogrów szamanów, a oni nie słyną z myślenia.
– Mamy je zabić królu? – Zapytał swoim ciężkim i ospałym głosem.
– Nie, kretynie. Używajcie sobie ich do woli, tylko niech mi się tak nie drą do jasnej cholery! – W takich sytuacjach zazdroszczę Erathianom, że mają rozumnych podwładnych.
Niemniej rozkaz wykonali w zadziwiająco szybko. Do moich uszu napłynęła błoga cisza, która działała kojąco na moje zmysły, niczym przelewająca się krew na wojnie. Wspiąłem się na najwyższy szczyt, żeby dostrzec lodową i mroźną Vorię. Na tej wyspie mam się spotkać ze swoją własną żoną. Trzecią żoną. Wręczy mi coś, na czym mi bardzo zależy. Osobiście miałem się udać po ten miecz, ale nim zdążyłem zebrać armię, ona już tam działała. Przyznaję, zaimponowała mi.
– Jargus – przywołałem jednego z młodych wysłanników. – Zbierz wszystkich i budujemy statki. Płyniemy do Vorii.
Zbudowanie okrętów zajęło kilka dni. Budowała je moja armia, bo nie jestem przekonany o sposobie tworzenia statków przez jaszczuroludzi, zwłaszcza że wypływamy w morze. Wsiedliśmy na łodzie gotowi, by pogruchotać następne czaszki. Jak to pięknie jest być królem, kiedy nie musisz się niczym i nikim przejmować, a wrogowie są tacy słabi, że zabijanie ich sprawia ogromną przyjemność.
Na wyspę dopłynęliśmy po kolejnych kilku dniach. Straciłem, ile dokładnie, bo moje myśli wciąż kłębią się wokół ogromu i potęgi, jakich dostąpię, mając tak potężny artefakt w swoich rękach. Podobno to dzięki niemu panowała tak sroga zima w Vorii. Również stamtąd pochodzi mój kolejny przeciwnik, ale on, w przeciwieństwie do poprzednich, wzniesie mnie na wyższy poziom. Bohater Avlee, Erathii, Vorii i całego Antagarich. Nie może być nikim, skoro pokonał Eeofol i wygnał demony z tego świata.
Voria przywitała nas mroźnym chłodem, sypiącym śniegiem i ogólną niechęcia dla istot innych niż elfy. No tak, powinienem się wcześniej zapowiedzieć. Przygotowaliby mi gorący wywar i podczas jego picia omawialibyśmy sytuację na kontynencie. Wyszliśmy z plaży na pagórek. Wiejący wiatr robił wszystko, żebyśmy odwrócili wzrok na cieplejszą część kontynentu. Mierna próba. W oddali widziałem moją żonę trzymającą w rękach mój skarb. Miecz mrozu. Od ostrza biła biała niczym skrzydła anioła energia, rozświetlała okolicę jaśniej niż słońce nad Antagarich. Nie mogłem się doczekać, kiedy posiądę to ostrze i będę je dzierżyć w swoich rękach. Pobiegłem do swojej żony, nie przejmując krzątającym się za mną wojskiem. Najważniejszy był ten skarb, nic innego się nie liczy. Nawet nie wiedziałem, że vorijski wiatr potrafi przewrócić solidnego chłopa na ziemię, a mimo to biegłem wbrew niemu. Kiedy stanąłem naprzeciwko Kiji uklęknęła przede mną.
– Mój panie. – Zapomniała o naszych stosunkach małżeńskich. I dobrze. Klęczy przed królem, nie mężem. – Udało mi się uprowadzić z Vorii legendarny miecz mrozu.
Nim zdążyła mi go przekazać, porwałem go z jej ręki. Od razu poczułem jego lekkość, zupełnie jakby magia w nim drzemiąca nic nie ważyła. Zrobiłem kilka szermierczych zamachów i odniosłem wrażenie, że wiatr wieje w tę stronę, w którą wywijam mieczem. Uderzyłem kilkakrotnie w ziemię, zamieniając ją w bryłę lodu. Moje ciało zostało napełnione lodem. Czułem się potężniejszy. Posiadanie tego magicznego ostrza napełniło mnie radością.
Do pełni szczęścia potrzebuję jeszcze ostrza, które posiada Gelu. Wtedy będę mógł ruszyć na Antagarich i nie będą mi straszna Erathia, Bracada, Avlee, Deyja, Nighon czy wrota żywiołów. Zmuszę ich feniksy, żeby oddały mi pokłon, smoki będą zionąć ogniem pod moją komendą, a archanioły będą wskrzeszać moje poległe wojska jeszcze raz do życia. Żeby ten cel osiągnąć, potrzebuję posiąść miecz Gelu.
Dotarła do mnie pozostawiona w tyle armia. Marzła, spoglądając, jak cieszę się tym trofeum. Moją radość z artefaktu przerwała Kija, która chciała, abym coś ogłosił przy świadkach.
– Królu, chciałabym, żeby nasi synowie odziedziczyli koronę, kiedy ty opuścisz ten świat. – Teraz postawiła warunek, nie prosiła.
– W sumie nie mam nic przeciwko. – Oczywiście, że mam. – Ale… – Wbiłem miecz w jej serce. Przeszył jej ciało tak swobodnie, że zatrzymał się dopiero na rękojeści. Nawet nie czułem momentu przebicia. Ale ona go poczuła. Patrzyła na mnie zaskoczonymi oczami. O jaka biedna, tak bardzo się starała, żeby wykraść miecz mrozu i w nagrodę to ją spotyka. I to jej pytające spojrzenie. – Ale żaden z nich nie nadaje się na króla. – Wyciągnąłem z niej miecz, a ona bezwładnie upadła na ziemię.
Spojrzałem na klingę. Krew już przemieniła się w lód. Dowody zbrodni same się usunęły. Jej ciało przysypie śnieg i najpewniej już nigdy nie ujrzy nieba.